piątek, 24 października 2014

O genezie podziału na My i Oni

"Kiedyś podobno wszystko było proste. Byliśmy my, opozycja i byli oni, komuniści. Wiele osób uważa, że tak już nie jest. Komuna upadła, a różne frakcje i stronnictwa polityczne szarpią się między sobą. Nie prawda. Nie ma tych, tamtych, innych i odmiennych. Rok po roku wieszamy nowe kalendarze, technika się rozwija, okoliczności i sytuacje się zmieniają. Nadal jednak podział jest prosty: na „my” i „oni”.
Ten podział nie zaczął się w czasach solidarności. Nie powstał również w okresie okupacji czy stalinizmu. Jest dużo starszy, jednakże by to zrozumieć i zakodować sobie w naszych umysłach musimy zacząć od zdefiniowania pojęć. Od samych podstaw. Kim my jesteśmy? Kim oni są? Kto to jest „my” i „oni”?
Wiele lat temu doszło do podziału doktryn politycznych. Wcześniej również mieliśmy do czynienia z różnymi poglądami na jeden temat, z różnymi rozwiązaniami konkretnych problemów, jednakże taki koncept z jakim musimy się mierzyć, również obecnie, nigdy nie zyskał szerokiego rozgłosu i nie był traktowany poważnie, chociaż przewijał się przez historię pojawiając się w różnych miejscach, państwach i okolicznościach.
Różne państwa europejskie, zwłaszcza wywodzące się z cywilizacji łacińskiej (polecam mojemu czytelnikowi dzieła prof. Feliksa Konecznego), mimo swojej odmienności i odrębności były ufundowane na jednym, logicznym założeniu: człowiek nie jest wszechmogący. Prawo stanowione, organizacja państwowa i wszystkie sfery życia publicznego podlegały etyce, logice i prawu naturalnemu. Staraliśmy się naśladować naturę i budować państwa, społeczeństwa i narody w oparciu o to, co obserwowaliśmy w swoim otoczeniu. Przy pomocy logiki zaprzęgaliśmy prawa rządzące naszym, materialnym światem do pracy na rzecz naszego dobrobytu czy to właśnie materialnego, czy cywilizacyjnego, jednocześnie akceptując i wykorzystując tylko te działania, które były zgodne z naszą etyką. Oczywiście, w praktyce bywało z tym różnie, nikt nigdy nie był doskonały, ale był to ideał do którego dążyliśmy tak wspólnie, jak i każdy z osobna.
W pewnym momencie, który można symbolicznie utożsamiać z rewolucją francuską i oświeceniem (chociaż to bardzo umowne), zanegowaliśmy to. Zdążyliśmy opanować większość globu, zaczęliśmy okiełznywać rozumem większość sił natury, które wtedy znaliśmy, ale jednocześnie, mimo postępu nauki, rozpędzonej przez wieki poprzednie w naszej myśli politycznej doszło do schizmy. Społeczeństwa, tak jak ryby, zaczęły się psuć od głowy. Człowiek uznał, że skoro swoim umysłem był w stanie opisać i użyć sił natury to również może je swoją wolą łamać, zmieniać i dowolnie kreować. Nikt nigdy nie traktował poważnie osób, które twierdziły, że skoro rozumem są w stanie postawić tamę na rzece to mogą również tą rzekę całkowicie wysuszyć samą myślą i sprawić, by płynęła gdzie indziej i w drugą stronę. W myśli politycznej jednak tego typu pomysły zaczęto traktować poważnie. Narodził się pogląd głoszący, że państwo jako ucieleśnienie woli suwerena (czy to narodu, ludu, klasy, czy jednej osoby) może kreować rzeczywistość wbrew naturze.
Zaczęto negować konieczność istnienia hierarchii w społeczeństwie, zaczęto mówić, że rządzony może być jednocześnie sam dla siebie rządzącym. Zaczęto kwestionować wiele dawnych aksjomatów. Zaczęto jeden, wielki eksperyment społeczny mający na celu wykreowanie człowieka i społeczeństwa „idealnego”. Była to oczywiście nie dość, że utopia, to jeszcze, jako wytwór umysłów takich „humanistów” jak markiz de Sade, dewiacja w każdym możliwym znaczeniu tego słowa.
Dużo napisałem, użyłem wielu barwnych sformułowań i określeń. Uproszczę to teraz: świat się podzielił na tych, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że państwo, społeczeństwo i oni sami podlegają naturze, oraz na tych, którzy tego zaakceptować nie chcieli. Na ludzi, którzy byli po prostu normalni i na dewiantów, znów w każdym możliwym tego słowa znaczeniu, którzy byli gotowi użyć wszelkich możliwych środków i metod by ich chore pomysły stały się obowiązującą normą.
Niektóre państwa, jak Stany Zjednoczone, czy post rewolucyjna Francja, przyjęły ten model. Wola suwerena, za którego uznano tym razem ogół społeczeństwa, stała się w nich sacrum. Słowo „ludu” miało stawać się ciałem. Tak dużo mówiło i mówi się w tych krajach o świeckości państwa, a tak naprawdę zmieniono tylko obiekt kultu. Wola społeczeństwa, czy to wyrażona w formie rozwścieczonej, palącej, grabiącej i gwałcącej wszystko hołoty, czy to kartek do głosowania, albo propagandy, która ma za zadanie kreować te głosy, została uznana za absolut o zdolności kreowania rzeczywistości. Oczywiście, była to tylko fantazja nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością, jednakże miliony ludzi w to uwierzyły.
Minęło parę wieków. Społeczeństwa normalne i „postępowe” rozwijały się dzięki wolnemu rynkowi. Zaczęły się częściowo formować w bloki polityczne, jednakże na samym początku nie miało to zbyt wiele wspólnego z ideologią, a raczej z koneksjami, kulturą i historią. W pewnym momencie, dokładnie w latach 1914-1918, oba obozy starły się ze sobą. Jak wiemy z historii konflikt ten przez wiele lat trwał jako krwawa, wyniszczająca wojna pozycyjna, a oba stronnictwa nie mogły przełamać impasu. W roku 1917 zaczęło się to jednak zmieniać. Po pierwsze doszło do rozruchów w Rosji, które przerodziły się w rewolucję bolszewicką, czyniąc z Imperium Rosyjskiego kraj „postępowy”, który wcześniej, mimo, że należał do innej cywilizacji to jednak częściowo wpisywał się w nasz model państwa tradycyjnego. Po drugie Amerykanie przystąpili do wojny.
W tym momencie I wojna światowa stała się konfliktem ideologicznym. Było to starcie starych monarchii z demokracjami. Jako, że USA przystąpiło do wojny z całym swoim potencjałem zbrojnym w momencie, gdy państwa centralne były już wyczerpane wojną, było to starcie z góry skazane na porażkę. Wygrali je Ci, którzy uważali, że swoją wolą mogą kreować rzeczywistość. Mimo to, ludzie normalni, niezależnie od przynależności partyjnej, ideowej, czy pomysłu na kształt państwa, nadal żyją i starają się robić co tylko mogą na rzecz normalności. Jedni działają w polityce, inni prospołecznie, jeszcze inni zakładają normalne rodziny i wychowują dzieci. Świat poszedł do przodu, a życie toczy się dalej. Nadal jednak wszyscy, którzy chcą wpływać na los Polski i jej obywateli podlegają temu prostemu podziałowi na „my”, czyli ludzie normalni oraz na „oni” czyli chorych umysłowo degeneratów, którzy nadal są gotowi używać wszelkich dostępnych metod i środków by swoje nienormalne pomysły wcielać w życie. W nasze życie.
Pierwsza wojna światowa, w roku 1917, stała się konfliktem ideologicznym. Wcześniej ideologia nie odgrywała w tym konflikcie prawie żadnej roli. To jednak, pod koniec tej wojny się zmieniło, gdy demokracje zachodnie starły się w nim z cesarstwami Habsburgów (Austro-Węgry) i Hohenzollernów (Niemcy). Gdy podział, właśnie na „my” i „oni” można było utożsamiać z podziałem ideologicznym. Gdy trzeba było wcisnąć społeczeństwu nowy powód do toczenia tej krwawej wojny, która nie przynosiła żadnych efektów. Głównym celem wojny stało się dla ententy „wyzwolenie” swoich wschodnich sąsiadów i wprowadzenie w ich państwach systemów demokratycznych, bez względu na skutki takiej transformacji. Stało się tak głównie przez przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny. Dla USA, była to szansa przejęcia roli hegemona w Europie. Z jednej strony, mogli oni wywierać większy wpływ na państwa demokratyczne dzięki swoim konfidentom i agenturze w różnych stronnictwach politycznych, co testowali w Ameryce Południowej od roku 1823 i dzięki temu mogli oni utrzymać i poszerzać swoje wpływy i dominację na tym obszarze, jednocześnie pilnując by nie powstał żaden, konkurencyjny dla nich blok polityczny. Z drugiej zaś strony, dzięki późnemu przyłączeniu się do wojny, Stany Zjednoczone Ameryki stały się jednym z głównych graczy na arenie międzynarodowej i miały największe wpływy w bloku demokratycznym, który musiał się częściowo podporządkować ich polityce. Według Hansa-Hermana Hoppego można do tego dołożyć jeszcze nienawiść do tradycyjnego społeczeństwa i katolicyzmu elit amerykańskich w tamtym okresie, jednakże to raczej, moim zdaniem, był (jeżeli w ogóle był) dodatek, „sos do dania głównego”.
Plan ten zakładał zdominowanie Europy przez Amerykanów. Państwa europejskie miały stać się ich satelitami, a Ameryka miała stać na straży demokracji, którą, oczywiście w ramach „wolnego wyboru jednostek” itd. Chcieli całemu kontynentowi narzucić siłą. Planując to wszystko popełnili jednak kilka błędów w swoich założeniach, za co później słono zapłacili.
Przede wszystkim, cała koncepcja powojennego porządku zakładała wieczną słabość Niemiec i Rosji. Republika Weimarska miała być stale pod kontrolą i przez bardzo długi okres czasu płacić reparacje wojenne, co pozwoliłoby zwycięzcom na gospodarcze zdystansowanie jej. Rosję natomiast uznano za kraj zacofany, ogarnięty wojną domową, który z czasem i tak będzie potrzebował pomocy Jankesów przy stawianiu gospodarki na nogi. W obu przypadkach nie docenili oni potencjału drzemiącego w tych państwach.
Ostatecznie, krótkowzroczność tej polityki doprowadziła do wybuchu drugiej wojny światowej. W tym jednak wypadku był to wewnętrzny konflikt bloku „postępowego”. Z jednej strony mieliśmy wojnę zachodu z Hitlerem, z drugiej zaś Stalina, który planował posłużyć się nazistowskimi Niemcami jak lodołamaczem, który ułatwi mu ogólnoświatową rewolucję. Niemcy miały związać zachód wojną, a po wygranej połączonej z  bardzo dużym osłabieniem zostać podbite przez sowietów. Ze względu na atak Hitlera na Rosję (który według niektórych historyków był atakiem wyprzedzającym, gdyż sowieci ewidentnie szykowali się do inwazji na zachód.) tak się jednak nie stało.
Zaczęła się zimna wojna. W obu obozach rozpoczęło się „wielkie sprzątanie”. Pozbywano się resztek dawnych systemów. Wśród komunistów zwalczano jak chorobę zakaźną wszystko to, co tradycyjne i wolnorynkowe. Na zachodzie zaś socjaldemokraci, dzięki funduszom przekazywanym przez agenturę sowiecką oraz retoryce, która zawsze trafiała do większości społeczeństwa, zdobywali coraz większe wpływy polityczne. Miała tam miejsce głównie rewolucja kulturowa (nota bene znacznie groźniejsza w skutkach), ale zaczęto również tam przesuwać gospodarki w lewą stronę spektrum politycznego, a każdy głos mówiący o monarchii jako czymś dobrym był marginalizowany i zwalczany, ponieważ to ludowładztwo kojarzyło się z dobrobytem i wolnością. To ludowładztwo, które stopniowo, kroczek po kroczku i tę wolność i ten dobrobyt uszczuplało.  W tym przypadku, pokonane nazizm i faszyzm, które można dziś zaobserwować w całkowicie „demokratycznych” rządach i instytucjach posłużyły za propagandowy pretekst do zwalczania resztek cywilizacji łacińskiej w życiu publicznym. Tej cywilizacji, którą nota bene nazizm i faszyzm, również zwalczały… Cóż za ironia losu.
Zastanówmy się jednak, dlaczego systemy demokratyczne tak zaciekle zwalczają wszystkie przejawy normalności. W poprzednim tekście wspomniałem o ich genezie, jednakże nie jest to jedyny powód. Każda republika, nawet ta, która zacznie na fundamencie etyki, z czasem przerodzi się w demokrację by poszerzyć spektrum odzwierciedlanych poglądów w swoim parlamencie. Dzięki temu politycy mają więcej potencjalnych wyborców, zwłaszcza tych podatnych na manipulację. Etycznie głosuje tylko część obywateli, więc każda demokracja przejdzie w Ochlokrację (rządy hołoty). Komercjalizacja życia politycznego wymusi obniżenie jego poziomu. W każdym z tych stadiów coraz większy wpływ mają poglądy socjalistyczne, które odwołują się do najniższych pobudek (brak odpowiedzialności za własne postępowanie, grabież zamiast pracy, itd.). W systemach ludowładczych  zawsze będziemy mieli do czynienia z równią pochyłą w kierunku idiotyzmu władzy i prawa oraz z rozwojem socjalizmu. Takie państwa, każde bez wyjątku, chociaż na bardzo wiele różnych sposobów, degenerują się.
Kolejną kwestią jest faktyczna „demokratyczność” demokracji. Demagogia i populizm były zawsze. Teraz dodatkowo dostały takie narzędzia jak propaganda, marketing oraz psychologia. Ze względu na to, zawsze władza w państwie, które oficjalnie jest ludowładcze, w praktyce będzie oligarchią. Oligarchią, która użyła oszustw i manipulacji, aby zdobyć wpływ na politykę, na którą patrzy jako na intratny interes. Ta oligarchia nie może dbać o naród, ponieważ tylko i wyłącznie coraz większa kontrola uzależnienie obywateli danego państwa od siebie zapewni jej korzyści i reelekcję. Korzyści płynące z „dojenia” zwykłych obywateli. Dzieje się tak ponieważ, przez brak zwykłej uczciwości w działaniu, niemożliwe jest długofalowe planowanie. Dana klika czy sitwa funkcjonują cały czas w napięciu, czy ich przekręty i manipulacje nie wyjdą na jaw, co doprowadzi do straty pozycji. Dlatego zawsze będzie dążyć do totalnej kontroli, by zabezpieczyć swoją pozycję i swoje interesy. Wiąże się to też często z syndromem boga: „wiem wszystko, jestem wszędzie, mogę wszystko, jestem niezniszczalny”.
Ostatni powód jest efektem dwóch poprzednich. Ze względu na sposób władania, cele władzy oraz jej degenerację (która jest tutaj jednocześnie powodem i efektem) nie może ona dopuścić konkurencji. Władza państwa demokratycznego boi się stracić swoje wpływy. Propaguje więc, że chociaż nie jest idealna, to wszędzie indziej jest gorzej, a nawet strasznie (podobnie mówił związek radziecki o państwach zachodnich). Gdy natomiast pojawia się na horyzoncie państwo, które, wbrew oficjalnej propagandzie, mimo iż nie jest demokratyczne to nie jest również zbrodnicze, a nawet może być oazą wolności to cały ten mit może legnąć w gruzach. Rusza więc najpierw propaganda, oczernia się je na wszystkie możliwe sposoby i niszczy w świadomości obywateli. To jednak nie wszystko: jeżeli ma ono jakieś cenne zasoby, lub nie staje się uległe wobec państw demokratycznych to staje się ono celem ataku. Władza boi się utraty przez demokrację statusu „jedynego dobrego wyjścia”. Państwa demokratyczne muszą więc „ratować/szerzyć demokrację” i „wyzwalać”.  Słyszymy tą retorykę codziennie, jednakże jej geneza miała miejsce za czasów Stalina i to właśnie w imperium sowieckim.
Mimo swoich prawicowych poglądów zakończę ten tekst parafrazą słów jednego z największych głosicieli równości, „tolerancji”, i wielu innych pseudowartości, które do dziś, chociaż innymi metodami, wciska się nam jako ideały. Zbrodniarz Lenin tak opisywał socjalizm. Ja opiszę nimi ludowładztwo. „Zwycięstwo demokracji w jednym kraju wcale nie wyklucza wojen. Wręcz przeciwnie, zakłada je.” " ~ mPolska.24.pl